Cóż, taka jest ta "moja" Wisła......
Płynie Wisła płynie, po polskiej krainie. Tydzień w tydzień, no może raz na dwa tygodnie. Pomiędzy wojażami jest w domu, u siebie, w królewskim Krakowie. Na 33-tysięcznym „babolu” blisko centrum, w bezpośrednim sąsiedztwie Błoń, czyli przez większość roku największego wybiegu dla czworonogów w całej metropolii.
Po drugiej stronie stoi drugi z miejskich stadionów, choć osobom postronnym nietrudno go pomylić z hipermarketem. To, oprócz ponadstuletnich historii, jedyna rzecz łącząca dwa największe kluby na mapie Krakowa – brzydkie jak noc Moloch & Moloszek.
Ale wróćmy do drużyny z Reymonta 22. Jestem jej kibicem i nie ukrywam tego. Pamiętam dotkliwe porażki i wspaniałe zwycięstwa, zacięte boje i jednostronne remontady. Te, po których krakowska Wisła dopisywała na swym koncie trzy punkty, i te, które sprawiały, że zdobycz punktowa nie zmieniała się nawet o oczko.
Jako wierny kibic biorę umiłowany klub w całości. Jak to w miłości. Wzloty i upadki, radość i smutki – zawsze Wisła jest moja. Nawet wtedy, gdy wkurza mnie strzelecka niemoc snajperów, dziurawa obrona i niemrawy środek pola, skrzydła bez polotu i bramkarz z dziurawymi rękami.
Byli na Reymonta Czerwiec, Pater, Kaliciak i Sarnat, potem Szymkowiak, Kosowski, Uche, Frankowski, Żurawski i Głowacki czy nieco później czarodziej Melikson. Także trenerzy Franciszek Smuda, Maciej Skorża, Dan Petrescu. Teraz jest trener Maciej Stolarczyk. a gra Wasilewski, Brożek i “Henryk Reyman naszych czasów” czyli Jakub Błaszczykowski..
Pamiętam Baszczyńskiego, Moskala i szalonego Serba z białą gwiazdą na skroni i białą gorączką w bałkańskich oczach. Studenta z Rumunii na testach medycznych, sztywnego Szweda Frederiksena i dwumetrowego Trabalika.
I mimo że wymieszałem to i powstał niezły kogel-mogel, wszystko to składało się na moją Wisłę. Na jednym biegunie zostały w moich wspomnieniach wspaniałe mecze z Realem, Barceloną, Parmą, Schalke i Lazio, na drugim – porażki ze słabeuszami: z Quarabagiem, Levadią, Valerengą i Dinamem Tbilisi.
Mam w pamięci okrzyki „Franek, Franek łowca bramek”, „Płonie stadion na Łazienkowskiej” i „Cyka blyat job*ne wróble” Sergieja Pareiki, pamiętam zwroty akcji z Saragossą i gol Mijajlovicia z Iraklisem w Salonikach czy wygraną z Twente oraz szał radości na trybunach po ostatnim gwizdku rozgrywanego równolegle meczu w Londynie, gdzie Odense strzeliło bramkę w ostatniej akcji spotkania, wyrzucając za burtę Fulham i przyczyniając się do naszego wyjścia z grupy.
Wcześniej był gol życia Sobolewskiego w Atenach, nieuznana bramka Marka Penksy i koniec marzeń o awansie przypieczętowany przez naszego czarnoskórego rodaka „Emsiego”. W Nikozji zabrakło kilku minut do upragnionego awansu do elity, skończyło się jak zawsze.
W tamtym czasie Liga Mistrzów kojarzyła mi się wyłącznie z Widzewem Łódź w koszulkach z logiem Bakoma i z Markiem Citką. To komiczne, ale po latach gość, który w najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywkach zasadził Molinie bramkę z połowy boiska, miał zostać zawodnikiem ekipy z Reymonta. Ale nigdy w niej nie zagrał i nie wiem czy ze względu na swą kontuzjogenność czy z kaprysu Bogusława Cupiała (szkoda, bo talent niewątpliwie miał ogromny…).
Zresztą nie on jeden, że wymienię Kryszałowicza, Dawidowskiego, a wcześniej Stanka Svitlicę. Wymienione gwiazdy z naszego rodzimego podwórka ,co prawda dołączyły do drużyny ale nigdy nie zabłyszczały z „Białą Gwiazdą” na piersi.
Marazm w Wiśle trwa od 2011 roku, z pojedynczymi wzlotami w trakcie wielu sezonów. Po latach dotarło do mnie, że nam się wcale nic nie należy i być może już nigdy nie zobaczę Wisły zdobywającej tytuł mistrzowski na dobrych kilka kolejek przed końcem sezonu jak w 1998 roku. Miałem wtedy dziewięć lat, a jednak dobrze to wszystko zapamiętałem…
Ach, te drugie połowy meczów transmitowane w TVP Kraków czy przez jeden lub dwa sezony wszystkie spotkania u siebie transmitowane na TVN-ie. Spoglądałem na Ruch Radzionków, Janusza Jojkę i Kennetha Zeigbo w czerwonych korkach Diadory. Wspominam dzisiaj Lecha Poznań, który był Amicą Wronki, Mariusza Śrutwę, króla strzelców, i kielecką „Kiełbasę”, czyli Grzegorza Piechnę zdobywającego bramki w praktycznie każdym meczu przeciwko Wiśle.
Skaczę po osi czasu niczym siedemnastoletni Primoż Peterka albo Robert Mateja w pierwszej serii pamiętnego konkursu w Zakopanem. Muszę więc chyba skończyć, żeby nie spaść jak chochołowska legenda z progu w drugiej serii tych samych zawodów.
Powiem zatem na zakończenie, że Pierluigi Collina przeżywa drugą młodość i sprzedaje obwarzanki na Uniwersytecie Rolniczym, a Paweł Brożek wygląda jak Krzysztof Ibisz – im jest starszy, tym wydaje się młodszy. I coś czuję, że znowu może zostać królem. Przecież – jak śpiewała Anita Lipnicka – wszystko się może zdarzyć.
Przemek / POKOMENTUJMY